Od naszego ślubu minął miesiąc. Właśnie dzisiaj kończy się nasz miesiąc miodowy i zaczyna "prawdziwe życie", chociaż w naszym przypadku wygląda to trochę inaczej, bo nasz wielki dzień zbiegł się z jedenastą rocznicą bycia razem, więc można powiedzieć, że byliśmy małżeństwem bez ślubu już od dawna. I chociaż dla wielu to tylko formalność i coś mało wartościowego- dla mnie ten dzień miał ogromne znaczenie.
Już kilka dni po ślubie wiedziałam, że chciałabym podzielić się moim doświadczeniem z tego dnia i mam nadzieję, że przyda się to przyszłym pannom młodym. Wiadomo, że nie jestem ekspertką, bo jakim prawem miałabym się za kogoś takiego uznawać po zorganizowaniu tylko jednego ślubu?
Zapraszam Was teraz do przeczytania relacji z punktu widzenia panny młodej. Miłej zabawy i liczę na to, że podzielicie się swoimi odczuciami do tego co napisałam w komentarzach, bo poświęciłam na ten tekst trochę czasu.
![]() |
Fot. Lena Paracka-Werner |
Pełen relaks. Długa kąpiel w wannie, domowe spa i lekkostrawna kolacja. Nazajutrz obudzona śpiewem ptaków, wyspana po 8 godzinach snu z uśmiechem na twarzy odsłaniam zasłony i otwieram okno wpuszczając wraz ze świeżym powietrzem promienie słońca do pokoju, w którym wszystko już od wczoraj jest przygotowane na ten wielki dzień. Moja suknia pięknie wyeksponowana na wieszaku owiniętym jedwabnym materiałem z wyhaftowanymi na złoto słowami "Panna Młoda", buty- najwygodniejsze na świecie, kupione rok temu, rozchodzone przez ostatni tydzień leżą wypastowane w pudełku. Moja ślubna biżuteria znajduje się na toaletce nie mogąc doczekać się aż ją ubiorę. Z pokoju obok słyszę zadowolone głosy mojej Rodziny, która jest równie mocno jak ja podekscytowana zbliżającym się wydarzeniem. Przez szczelinę między drzwiami, a podłogą do mojego nosa dociera przepiękny, rozbudzający zapach świeżo zaparzonej kawy i upieczonych dzień wcześniej cynamonowych bułeczek- moich ulubionych.
Wsuwam na stopy mięciutkie kapciuszki i sięgam po szlafrok z
zamiarem przywitania się z Rodziną i zjedzenia wspólnego śniadania. Tak na
spokojnie, zanim dopadnie nas ślubne szaleństwo. Co prawda godzina jest
wczesna, ale dzięki temu, że wstałam o 6:45 mam jeszcze dwie godziny do wyjścia
do fryzjerki.
Zgodnie z planem dnia, który został ustalonym już dwa tygodnie temu, o 8:45
razem z Tatą wychodzimy z domu, o 8:58 jesteśmy pod salonem, a o 9:00 siedzę na
fotelu. Podekscytowana, ale spokojna opowiadam wszystko Monice-mojej fryzjerce opisując z
minutową dokładnością plan działania na dzisiaj oraz recytuję przysięgę
małżeńską, na której wygłoszenie nalegał mój Ukochany- spędziłam nad nią kilka
wieczorów, ale dzięki temu, że zabrałam się za nią tak, jak planowałam znam
całą na pamięć (co prawda na wszelki wypadek wykaligrafowałam ją na ozdobnym
papierze przewiązanym wstążką idealnie pasującą do mojego bukietu ślubnego, bo
wiadomo, że lepiej dmuchać na zimne). Zaraz po fryzjerce jadę na makijaż. W
samochodzie na tylnym siedzeniu widzę moją suknię- wyprasowaną, pachnącą,
piękną, niczym od najlepszego ślubnego projektanta.
Pełna wzruszenia i ekscytacji w drodze wykonuje kilka
telefonów, do osób, które są odpowiedzialne za poszczególne elementy:
florystka, cukiernik, dekorator oraz nasza niezastąpiona Wedding Planerka, bez
której nie mogłabym być tak spokojna.
Dojeżdżamy na miejsce, równo o 11 siadam na krzesło MUA i z
niedowierzaniem jaka piękna się robię nie mogę oderwać wzroku od lustra. Wraz z
końcem makijażu dostaję telefon od jednej z moich druhen, że czeka już na mnie
pod salonem. Wybiegam uradowana i upiększona czując się jak milion dolarów i
ruszamy do miejsca noclegowego. Nasza fotografka w pełnej gotowości
obwieszona sprzętem, ozdobiona uśmiechem wita nas wszystkich i idziemy się
zrelaksować. Po kilku minutach wszyscy się przebieramy i już pół godziny przed
planowanym wyjściem jesteśmy gotowi.
Wybija godzina 14:30- przyjeżdżają moi Rodzice, by razem z
nami pojechać na salę, gdzie czeka mój przyszły mąż i nasi goście. Ślub mamy wziąć w ogrodzie przy sali weselnej, w którym rozstawiony został namiot.
Na niebie pojedyncze chmury toczą ze sobą wyścig, a Słońce maluje piękne barwy na pobliskich łąkach. Atmosfera sielanki unosi się w powietrzu uspokajając każdą osobą, która czeka na rozpoczęcie ceremonii. W końcu wybiła ta godzina. Michał czeka na mnie przy kierowniczce Urzędu Stanu Cywilnego, gitarzysta zaczyna grać marsz Mendelsona, goście usadzili się na swoich miejscach i wszyscy kierują wzrok w stronę wejścia, gdzie zaraz mam się pojawić prowadzona przez mojego Tatę. Bierzemy ślub. Podczas ceremonii nie było żadnych pomyłek, poszło wręcz idealnie, lekki stres, który nam towarzyszył był bardziej ekscytacją, która z różnym natężeniem utrzymywała się przez cały ten dzień.
Po wejściu na salę, życzeniach, toastach i ciepłym posiłku przyszedł czas na pierwszy taniec- tym się w ogóle nie stresowałam. Układ ćwiczyliśmy od 2019 roku i znaliśmy go tak dobrze, że gdyby ktoś obudził nas w środku nocy i kazał go zatańczyć- zrobilibyśmy to. W momencie, gdy z głośników polecił utwór Franka Sinatry cały świat przestał istnieć, zostaliśmy tylko my i nic więcej się nie liczyło.
Dalsza część zabawy weselnej była wprost genialna.
* * *
Tak mógłby wyglądać mój wielki dzień, gdybym była bohaterką komedii romantycznej, lub oszałamiającego programu ślubnego. Żeby było jasne: od samego początku nie nastawiałam się, że będzie idealnie, chciałam, żeby było po naszemu i tak się stało, ale dopiero po naszym ślubie zrozumiałam jak bardzo romantyzuje się ten dzień, i że wcale to wszystko nie wygląda tak, jak sobie zaplanujemy, bo zdarzają się sytuacje, na które nie mamy wpływu, albo coś na pierwszy rzut oka wydaje się zdecydowanie łatwiejsze niż w rzeczywistości jest. Zdecydowanie za mało jest miejsc w Internecie, w których mówi się o tych sytuacjach.
A teraz zobaczcie jak naprawdę wyglądał ten dzień.
Muszę zacząć od tego, że moje ambicje i chęć posiadania kontroli dosłownie nad wszystkim wzięły górę i każdą jedną rzeczą zajęliśmy się sami od dekoracji, poprzez zaproszenia, na torcie i ciastach kończąc. Tak, to zdecydowanie był ogromny projekt DIY.
Przygotowania do ślubu zaczęły się już dawno temu, bo w 2018 roku ruszyliśmy z kopyta. Mój Ukochany oświadczył mi się rok wcześniej, ale nie chciałam wychodzić na desperatkę, żeby go od siebie nie odstraszyć i odczekałam niemal 12 miesięcy z rozpoczęciem planowania. Mieliśmy się pobrać w 2020, ale z wiadomych przyczyn do tego nie doszło.
Trzy lata temu koncepcja naszego ślubu i wesela była zupełnie inna, bo inna miała być także sala. Zaplanowałam wszystko, a gdy plany się zmieniły na kilka miesięcy straciłam zapał do organizowania ślubu, bo wydawało mi się, że ten wcześniejszy pomysł był idealny, więc nic co wymyślę go nie przebije, a nic, co miałam przygotowane nie pasowało do nowej sali, ale o tym może kiedy indziej...
Na nasz ślub w 2021 roku przygotowywałam się rozważniej i już bez tak dużego bum, jak wcześniej, bo bałam się, że znowu nic z tego nie wyjdzie. Nadal jednak chciałam, żeby było po naszemu, więc starałam się jak tylko mogłam i w sumie nie stresowałam się przygotowaniami... aż do dnia przed, kiedy to mój organizm postanowił mnie zaskoczyć, zdrowie mi podupadło i cały stres ze mnie wyszedł.
Plan był prosty. Wszystkie dekoracje, winietki i ustawienia stołów zrobimy na 2 tygodnie wcześniej, żebym od wtorku (4 dni do ślubu) na spokojnie mogła zacząć robić ciasta i tort, ale nie wyszło, bo co chwilę znajdowało się coś innego do zrobienia, aż w końcu skończyło się na braku winietek. Zapomnieliśmy też o lampionach, które kupiłam specjalnie na tę okazję i nie wydrukowaliśmy menu na stoły.
W moich marzeniach dzień przed ślubem miałam spędzić na relaksie, odpoczynku, spokoju znajdując jeszcze czas na sesję zdjęciową z moją świadkową, a skończyłam zatopiona we łzach, z trzęsącymi się rękoma i biegając co chwilę do toalety, żeby zwymiotować wszystko co zjadła, a właściwie to, co wypiłam, bo żołądek miałam tak ściśnięty od stresu i braku snu, że nie dawałam rady nic zjeść. Wieczorem pojechaliśmy na salę weselną, żeby zawieźć ciasta i tort i ustawić dekoracje. Udało się to, chociaż tylko częściowo, ponieważ nie zdążyłam z dwoma deserami i dekoracją tortu, więc zostawiłam to na dzień ślubu.
Do domu wróciliśmy ok 22, poszłam spać przed północą, a budzik następnego dnia zadzwonił o 5:45. Obudziłam się wyspana, zrelaksowana i pełna ekscytacji, co z jednej strony bardzo mnie zdziwiło biorąc pod uwagę mój stan z dnia poprzedniego, a z drugiej było... naturalne.
Zaraz po przebudzeniu ruszyłam do kuchni, żeby dokończyć słodkości i czas uciekł mi tak szybko, że nawet nie zauważyłam, że zaraz spóźnię się na fryzurę ślubną. Na, tak zwanych, wariackich papierach, zapakowałam wszystko do torby, żeby być gotową do wyjścia i przypomniało mi się, że moja suknia ślubna jest w... walizce, gdzie leżała odkąd do mnie przyleciała prosto z Aliexpress. Chwyciłam jeszcze w ostatniej chwili batonika i wybiegłam do samochodu, gdzie w drodze wykonałam i odebrałam kilka telefonów od mojej świadkowej i fotografki.
Spóźnieni 15 minut dojechaliśmy do salonu fryzjerskiego i wparowałam na fotel. Podczas, gdy Monika- moja fryzjerka tworzyła piękne upięcie na mojej głowie ja dostałam słowotoku i opowiadałam jej dosłownie o wszystkim związanym z naszym dniem, w międzyczasie przepisując przysięgę z telefonu na karteczkę, a Tata w tym samym momencie w domu dokańczał kwiatową dekorację tortu.
Po skończeniu fryzury szybko pojechaliśmy do makijażystki, u której się zrelaksowałam słuchając spokojnych cover'ów popularnych piosenek i otulając się delikatnymi zapachami olejków unoszącymi się w powietrzu, żeby zaraz potem dowiedzieć się, że kierowniczka USC nie będzie mogła dotrzeć na nasz ślub, a moja druhna, która miała po mnie przyjechać nie może trafić w odpowiednie miejsce, bo wysłałam jej zły filmik. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy, a ja nie mogłam oderwać wzroku od lustra, bo z każdą chwilą byłam coraz ładniejsza.
Wychodząc od makijażystki czułam się przepięknie, a komplementy od moich przyjaciół jeszcze bardziej poprawiły mi humor i tak ruszyliśmy do miejsca noclegowego- dobre pół godziny później, niż zakładałam, że będziemy na miejscu. Podjeżdżając na parking widzę naszą fotografkę w pełni gotową i, jak zwykle- uśmiechniętą. Wchodzimy do domku i zaczynamy się ogarniać i robić zdjęcia z przygotowań. Czas jakby się zatrzymał, aż tu znienacka wybiła 14. Nagle ogarnęła mnie panika, którą starałam się ukryć pod zasłoną z żartów, bo jeszcze nie byłam ubrana, a moja suknia czekała na uprasowanie. W dodatku musiałam kolejny raz przepisać przysięgę, bo karteczka od fryzjerki okazała się być za mała. Teraz, gdy patrzę na to z odległości kilkunastu dni myślę, że w mojej głowie cały czas było przekonanie, że ślub jest na 16, jak planowaliśmy, a nie na godzinę wcześniej.
Moje przyjaciółki stanęły na wysokości zadania i byłam gotowa na czas, wszyscy zdążyli się zjechać i zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy na ślub. W połowie drogi przed moimi oczami stanęła moja portmonetka, w której trzymam dowód osobisty, a która została w pokoju. Denerwując następnymi słowami wszystkich obecnych w samochodzie powiedziałam, że musimy zawrócić, bo zapomniałam dokumentów i ktoś musi poinformować o tym ludzi, którzy na nas czekają i mojego Ukochanego. Dojechawszy z powrotem do miejsca noclegu moja świadkowa pobiegła do pokoju i z przerażoną miną poinformowała nas, że nie może znaleźć portfela, w tym samym czasie zdzwonił mój brat mówiąc, że dokument nie będzie potrzebny i możemy wracać.
W taki sposób spóźniłam się na swój własny ślub.
Na dworze zimno, wieje wiatr, który odbiera ciepło świecącemu słońcu, goście marzną czekając aż się pojawię, a czerwony dywan rozłożony przed wejściem na salę porywa tych, którzy stanęli mu na drodze. Wychodzę z samochodu mega zestresowana, ale staram się tego nie okazywać rzucając co chwilę małym żarcikiem- chyba w taki sposób radzę sobie ze zdenerwowaniem. Wszyscy zajmują miejsca i zaczyna się to, po co się zebraliśmy.
Goście stoją w i przed namiotem, gitarzysta gra marsz Mendelsona, mój Ukochany czeka na mnie przy burmistrzu miasta, który udziela nam ślubu, a mnie prowadzi do nich mój Tata. Szliśmy trochę za szybko, ale nie chcieliśmy już przedłużać. Po formalnej części zaślubin złożyliśmy sobie przysięgi, w trakcie których było słychać biegające dzieci z sąsiedztwa, które wyzywały się nawzajem, wiatr momentami wiejący tak mocno, że martwiłam się o stabilność namiotu i mój nerwowy śmiech, gdy się myliłam. Po ceremonii rozbiło się godło, ale to na szczęście, przy powitaniu chlebem i solą prawie trafiłam kieliszkiem w naszego świadka, a zanim weszliśmy na salę jeszcze trochę zmarzliśmy.
Czas na życzenia, toasty i posiłek, którego nie dałam rady zjeść, bo ciągle się stresowałam. Zastanawiałam się czym, aż w końcu mój Mąż mi powiedział, że przed nami jest jeszcze pierwszy taniec, do którego przygotowaną mieliśmy tylko piosenkę.
Wyszliśmy na parkiet, a po kilkudziesięciu sekundach dołączyli do nas nasi przyjaciele, żeby dodać nam otuchy i to było dla mnie naprawdę wzruszające.
Dalsza część zabawy weselnej była wprost genialna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz